Lekarz i dusza to książka należąca do ścisłego kanonu lektur dwudziestowiecznej psychologii. Viktor E. Frankl – wybitny wiedeński psychiatra i neurolog, uczeń Freuda – w sposób systematyczny przedstawia teoretyczne i praktyczne podstawy swojej metody, nazwanej przez niego logoterapią.

W poszukiwaniu logosu, w przywracaniu sensu podstawowym doświadczeniom ludzkiej egzystencji, cierpieniu, śmierci, miłości czy pracy, Frankl widzi drogę wyjścia z indywidualnych kryzysów duchowych i istotę terapii zaburzeń neurotycznych.

OD WYDAWCY

1. Do XI, prze­re­da­go­wa­nego wyda­nia _Leka­rza i duszy_

Niniej­sza książka jest pierw­szym roz­sze­rzo­nym wyda­niem _Leka­rza i duszy_, nad któ­rym nie pra­co­wał już sam Vik­tor Frankl. W porów­na­niu z wcze­śniej­szymi wyda­niami książki – poza prze­dru­ko­waną w załą­cze­niu roz­prawą _Dzie­sięć tez na temat osoby_ (Frankl 1950) – zmia­nie ule­gło upo­rząd­ko­wa­nie pięć­dzie­się­ciu uzu­peł­nień i uwag, któ­rymi Vik­tor Frankl opa­trzył I, IX i X wyda­nie _Leka­rza i duszy._ Z powo­dów tech­nicz­nych uwagi nie zostały wów­czas włą­czone do głów­nego tek­stu, lecz zna­la­zły się w suk­ce­syw­nie posze­rza­nych przy­pi­sach koń­co­wych. Nie tylko ogra­ni­czało to ich dostęp­ność, lecz rów­nież utrud­niało przy­po­rząd­ko­wa­nie do głów­nego tek­stu, zwłasz­cza że do tej pory do każ­dego roz­sze­rzo­nego wyda­nia _Leka­rza i duszy_ przy­go­to­wy­wany był oddzielny suple­ment, porząd­ku­jący uwagi Fran­kla i dosto­so­wu­jący je do nowej edy­cji, a nie do odpo­wied­nich punk­tów głów­nego tek­stu.

W niniej­szym zmie­nio­nym wyda­niu uwagi zostały po raz pierw­szy ujed­no­li­cone i umiesz­czone na końcu poszcze­gól­nych roz­dzia­łów razem z przy­pi­sami do dotych­cza­so­wych wydań. Jed­no­cze­śnie, aby zacho­wać histo­ryczną cią­głość dzieła, przy­pisy koń­cowe zostały opa­trzone ory­gi­nal­nymi nume­rami uwag. Stąd każdy przy­pis koń­cowy ma podwójną nume­ra­cję: pierw­sza wska­zuje na miej­sce w tek­ście, do któ­rego dana uwaga się odnosi; druga nume­ra­cja na końcu tek­stu wska­zuje na pier­wotny numer odno­śnika w wyda­niach _Leka­rza i duszy_, które uka­zały się za życia Fran­kla. Tak samo są ozna­czone rów­nież dawne przy­pisy. Wszyst­kie wska­zówki redak­cyjne są ujęte w nawiasy kwa­dra­towe.

2. Dzie­sięć tez na temat osoby

W postaci nowego suple­mentu dołą­czony jest tekst, który do tej pory nie był publi­ko­wany razem z _Leka­rzem i duszą_. Jest to prze­ro­biony refe­rat, który Frankl wygło­sił w roku 1950 w ramach Dni Uni­wer­sy­tetu Sal­zbur­skiego (Sal­zbur­ger Hoch­schul­wo­chen) jako wpro­wa­dze­nie do jed­nego z paneli dys­ku­syj­nych (jego pozo­stali uczest­nicy to dr P. Ilde­fons Bet­schart OSB, dr Alois Dempf i dr Leo Gabriel). _Dzie­sięć tez na temat osoby_ zali­cza się do filo­zo­ficzno-antro­po­lo­gicz­nych źró­dło­wych tek­stów logo­te­ra­pii i ana­lizy egzy­sten­cjal­nej: Frankl pogłę­bia w nich onto­lo­giczny wymiar obrazu czło­wieka, któ­rego dale­ko­siężne filo­zo­ficzne i antro­po­lo­giczne impli­ka­cje pod­su­mo­wuje w dzie­się­ciu tezach. W swoim refe­ra­cie podej­muje się mię­dzy innymi szcze­gó­ło­wego, opar­tego na argu­men­tach wypro­wa­dze­nia dwóch cen­tral­nych postu­la­tów logo­te­ra­pii: credo psy­cho­te­ra­peu­tycz­nego i credo psy­chia­trycz­nego. O ile postu­laty te zostały już w _Leka­rzu i duszy_ mery­to­rycz­nie nakre­ślone i anty­cy­po­wane, to w _Dzie­się­ciu tezach na temat osoby_ przed­sta­wione są dodat­kowo w cało­ścio­wym kon­tek­ście filo­zo­ficz­nej i psy­cho­lo­gicz­nej antro­po­lo­gii Fran­kla.

3. Inne uwagi redak­cyjne

Niniej­sze wyda­nie _Leka­rza i duszy_ jest histo­ryczne. Ozna­cza to, że odno­śniki biblio­gra­ficzne nie zostały uak­tu­al­nione, a indeks auto­rów i indeks rze­czowy nie zostały roz­sze­rzone. Rów­nież odsy­ła­cze do zabie­gów lekar­skich z cza­sów powsta­wa­nia tek­stów – które w obu przy­pad­kach mają tak czy ina­czej cha­rak­ter raczej ilu­stra­cji niż zale­ce­nia – nie zostały na nowo zre­da­go­wane.

W załą­cze­niu do książki znaj­duje się aktu­alna biblio­gra­fia ksią­żek Vik­tora Fran­kla dostęp­nych w języku nie­miec­kim. Publi­ko­wana w poprzed­nich wyda­niach w osob­nym anek­sie biblio­gra­fia pozo­sta­łych pozy­cji z dzie­dziny logo­te­ra­pii nie została w niniej­szym wyda­niu uwzględ­niona z powodu znacz­nie roz­le­glej­szego zakresu. Z pełną biblio­gra­fią piśmien­nic­twa można się zapo­znać na stro­nie wie­deń­skiego Insty­tutu Vik­tora Fran­kla (www.vik­tor­frankl.org). Obok ogól­nych infor­ma­cji i aktu­al­nych wia­do­mo­ści z dzie­dziny badań i prak­tyki logo­te­ra­peu­tycz­nej czy­tel­nik znaj­dzie tam mię­dzy­na­ro­dową listę adre­sową towa­rzystw i insty­tu­tów auto­ry­zo­wa­nych przez Insty­tut Vik­tora Fran­kla. Ofe­rują one szko­le­nia z psy­cho­te­ra­pii i porad­nic­twa opar­tego na logo­te­ra­pii i ana­li­zie egzy­sten­cjal­nej w postaci opra­co­wa­nej przez Vik­tora Fran­kla.

_Ale­xan­der Bat­thy­any_

Vik­tor-Frankl-Insti­tut, Wie­deń_Eun­tes eunt et plo­rant, semen spar­gen­dum por­tan­tes: Venien­tes vie­nient cum exsul­ta­tione, por­tan­tes mani­pu­los suos._

Ps. 125, 7–8

PRZED­MOWA DO WYDA­NIA IX

Ze względu na pewien instynkt rodzi­ciel­ski wła­ściwy auto­rowi tek­stu z początku ucie­szy­łem się, że posta­no­wiono wydać moją książkę po raz dzie­wiąty. Potem jed­nak naszły mnie wąt­pli­wo­ści. Bądź co bądź pierw­sze wyda­nie uka­zało się już w roku 1946, poje­dyn­cze roz­działy zostały napi­sane w latach trzy­dzie­stych, nasu­wało się więc pyta­nie, czy książka nie jest cza­sem zbyt uza­leż­niona od ducha tam­tych cza­sów. Prze­ciwko tym oba­wom prze­ma­wiały jed­nak wyso­ko­ści nakła­dów. Do dziś bowiem uka­zały się nie mniej niż czter­dzie­ści trzy wyda­nia w ośmiu języ­kach, a ame­ry­kań­skie i japoń­skie tłu­ma­cze­nia wciąż znaj­dują się na listach best­sel­le­rów. Widocz­nie więc książka ma na­dal coś do zapro­po­no­wa­nia mło­demu poko­le­niu psy­chia­trów, psy­cho­lo­gów, psy­cho­te­ra­peu­tów i w ogóle każ­demu, kto jest otwarty na nie­orto­dok­syjny spo­sób widze­nia.

Naj­praw­do­po­dob­niej zawdzię­cza to swoim zało­że­niom i inten­cji, na­dal aktu­al­nym – wciąż aktu­al­nym, jeśli nie wręcz znowu. Zało­że­niem była ogólna wąt­pli­wość doty­cząca sensu życia i sze­rzące się poczu­cie bez­sensu. Nato­miast inten­cją przy­świe­ca­jącą tek­stowi była walka z psy­cho­lo­gi­zmem, pato­lo­gi­zmem i reduk­cjo­ni­zmem, czyli z inter­pre­ta­cją poczu­cia bez­sensu jako wyrazu jedy­nie nie­świa­do­mej dyna­miki albo jako zwy­kłego symp­tomu ner­wicy – czy jak­kol­wiek ina­czej – zgod­nie z danym wzor­cem indok­try­nu­ją­cej ide­olo­gii – mogło zostać „zde­ma­sko­wane” zja­wi­sko fru­stra­cji. Inten­cją było zatem zde­ma­sko­wa­nie dema­ska­to­rów, a może się oka­zać, że obec­nie jest ono fak­tycz­nie bar­dziej aktu­alne niż kie­dy­kol­wiek.

Jak już jed­nak stwier­dzi­łem, książka powinna być nie tylko wciąż aktu­alna, lecz rów­nież znów aktu­alna. Ten waru­nek może być speł­niony choćby ze względu na roz­dział poświę­cony ner­wicy spo­wo­do­wa­nej bez­ro­bo­ciem. Powin­ni­śmy się też cie­szyć, że tre­ści zawarte w roz­dziale „Psy­cho­lo­gia obozu kon­cen­tra­cyj­nego” są już dziś nie­ak­tu­alne.

W ostat­nim wyda­niu nie usu­ną­łem ani nie doda­łem niczego, o czym warto wspo­mnieć. Jedy­nie biblio­gra­fia została znacz­nie roz­sze­rzona celem jej uak­tu­al­nie­nia. Gdyby nato­miast czy­tel­nik chciał zapo­znać się ze szcze­gó­ło­wym omó­wie­niem tech­nicz­nych aspek­tów logo­te­ra­pii, powi­nien się­gnąć po naj­now­sze wyda­nia _Psy­cho­te­ra­pii w prak­tyce_ (_Die Psy­cho­the­ra­pie in der Pra­xis_) i _Teo­rii i tera­pii ner­wicy_ (_The­orie und The­ra­pie der Neu­ro­sen_). Nato­miast antro­po­lo­giczne pod­stawy logo­te­ra­pii zostały szcze­gó­łowo omó­wione w książce _Anth­ro­po­lo­gi­sche Grun­dla­gen der Psy­cho­the­ra­pie._

W pierw­szych dwóch książ­kach jest rów­nież wiele odnie­sień do wyni­ków badań ści­śle empi­rycz­nych, dzięki któ­rym tezy logo­te­ra­pii, wysu­nięte i opra­co­wane począt­kowo na grun­cie intu­icyj­nym, mogły zostać zwe­ry­fi­ko­wane sta­ty­stycz­nie i poprzez testy. Przy tej oka­zji chciał­bym rów­nież zwró­cić uwagę na listę prac dok­tor­skich na temat logo­te­ra­pii, która zna­la­zła się w biblio­gra­ficz­nym załącz­niku do niniej­szego tomu.

Wresz­cie czy­tel­nik zain­te­re­so­wany histo­rią _Leka­rza i duszy_ może zapo­znać się z pozy­cją pt. _Die Sin­n­frage in der Psy­cho­the­ra­pie_ (Pyta­nie o sens w psy­cho­te­ra­pii), w któ­rej znaj­dzie odpo­wied­nie infor­ma­cje ujęte w for­mie eseju auto­bio­gra­ficz­nego.

_Vik­tor E. Frankl_

U.S. Inter­na­tio­nal Uni­ver­sity (San Diego, Kali­for­nia)WSTĘP1

W tytule jed­nej ze swo­ich ksią­żek Hel­mut Schel­sky nazywa mło­dzież „scep­tycz­nym poko­le­niem”. Coś podob­nego można powie­dzieć o dzi­siej­szych psy­cho­te­ra­peu­tach. Sta­li­śmy się ostrożni, wręcz nie­ufni, zwłasz­cza wobec sie­bie samych, wobec naszych suk­ce­sów i wie­dzy, a ta skrom­ność i rze­czo­wość mogą być odzwier­cie­dle­niem samo­po­czu­cia całego poko­le­nia psy­cho­te­ra­peu­tów. Od dawna nie jest już tajem­nicą, że bez względu na sto­so­waną metodę czy tech­nikę w mniej wię­cej dwóch trze­cich przy­pad­ków odno­to­wuje się wyle­cze­nie lub przy­naj­mniej zna­czącą poprawę stanu zdro­wia.

Chciał­bym jed­nak prze­strzec przed wycią­ga­niem dema­go­gicz­nych wnio­sków. Psy­cho­te­ra­pia nie odpo­wie­działa bowiem jesz­cze na piła­towe pyta­nie: czymże jest zdro­wie, czym jest powrót do zdro­wia, czym jest lecze­nie? Jedno nie budzi wszakże wąt­pli­wo­ści: skoro naj­prze­róż­niej­sze metody odno­to­wują w przy­bli­że­niu takie same wskaź­niki powo­dze­nia, to dana tech­nika nie może być czyn­ni­kiem, któ­remu przede wszyst­kim w tym wypadku zawdzię­czamy suk­ces. Franz Ale­xan­der stwier­dził kie­dyś: „We wszyst­kich for­mach psy­cho­te­ra­pii pod­sta­wo­wym narzę­dziem jest oso­bo­wość tera­peuty”. Czy zna­czy to jed­nak, że powin­ni­śmy gar­dzić tech­niką? Zgo­dził­bym się raczej z Hac­ke­rem, który prze­strze­gał przed upa­try­wa­niem w psy­cho­te­ra­pii swego rodzaju sztuki, ponie­waż takie porów­na­nie otwiera drzwi przed szar­la­ta­ne­rią. Z pew­no­ścią psy­cho­te­ra­pia jest zarówno sztuką, jak i tech­niką. Chciał­bym nawet pójść dalej i zary­zy­ko­wać stwier­dze­nie, że skraj­ność w psy­cho­te­ra­pii, czy to idąca w kie­runku sztuki, czy tech­niki, jest jako taka – jako skraj­ność – czy­stym arte­fak­tem. Skraj­no­ści ist­nieją tylko w teo­rii. Prak­tyka zda­rza się w obsza­rze pomię­dzy skraj­no­ściami psy­cho­te­ra­pii uję­tej jako sztuka czy jako tech­nika. Mię­dzy owymi skraj­no­ściami ist­nieje całe spek­trum moż­li­wo­ści, a w nim każda metoda i tech­nika ma sobie przy­pi­saną okre­śloną war­tość. Skraj­no­ści w postaci sztuki naj­bli­żej jest do auten­tycz­nego egzy­sten­cjal­nego spo­tka­nia („egzy­sten­cjal­nej komu­ni­ka­cji” w zna­cze­niu uży­wa­nym przez Jaspersa i Bin­swan­gera), pod­czas gdy bli­żej skraj­no­ści tech­nicz­nej nale­ża­łoby umiej­sco­wić prze­nie­sie­nie w zna­cze­niu psy­cho­ana­li­tycz­nym, któ­rym „się posłu­gu­jemy”, jak zauwa­żył w jed­nej ze swo­ich nie­daw­nych prac Medard Boss, by nie powie­dzieć „mani­pu­lu­jemy” (Dre­ikurs). Jesz­cze bli­żej skraj­no­ści tech­nicz­nej znaj­duje się tre­ning auto­genny Schultza, a naj­da­lej od bie­guna sztuki odda­liła się hip­noza przy uży­ciu nagrań trans­owych.

To, jaki zakres czę­sto­tli­wo­ści nie­jako wyod­ręb­nimy z całego spek­trum, to zna­czy, jaką metodę i tech­nikę uznamy za wska­zaną, zależy nie tylko od pacjenta, lecz rów­nież od leka­rza. Nie tylko bowiem nie każda metoda oddzia­łuje rów­nie dobrze na każdy przy­pa­dek2, lecz rów­nież nie każdy lekarz rów­nie dobrze posłu­guje się każdą tech­niką. Moim stu­den­tom tłu­ma­czę to w postaci nastę­pu­ją­cego rów­na­nia:

ψ = x + y

Zna­czy to, że wybrana metoda psy­cho­te­ra­pii (ψ) jest pod tym wzglę­dem rów­na­niem z dwoma nie­wia­do­mymi, że nie da się go stwo­rzyć bez uwzględ­nie­nia w rachunku zarówno uni­kal­no­ści i wyjąt­ko­wo­ści pacjenta, jak i uni­kal­no­ści i wyjąt­ko­wo­ści leka­rza.

Czy to ozna­cza, że wolno nam ulec i hoł­do­wać zepsu­temu i taniemu eklek­ty­zmowi? Czy nale­ża­łoby ukryć sprzecz­no­ści pomię­dzy poszcze­gól­nymi meto­dami psy­cho­te­ra­pii? O tym nie może być mowy. Nasze roz­wa­ża­nia pro­wa­dzą raczej do wnio­sku, że żadna psy­cho­te­ra­pia nie może rościć sobie pre­ten­sji do wyjąt­ko­wo­ści. Dopóki nie mamy dostępu do prawdy abso­lut­nej, musimy zado­wo­lić się tym, że prawdy względne będą się nawza­jem kory­go­wać, musimy też zdo­być się na odwagę, żeby nie uni­kać stron­ni­czo­ści – takiej, która jest sie­bie świa­doma.

Wyobraźmy sobie, że fle­ci­sta w fil­har­mo­nii nie grałby tylko i wyłącz­nie na fle­cie, lecz zabie­rał się także za inne instru­menty – to nie do pomy­śle­nia, gdyż ma on nie tylko po pro­stu prawo, lecz wręcz obo­wią­zek, by w orkie­strze grać tylko i wyłącz­nie na fle­cie – ale wła­śnie jedy­nie w orkie­strze: gdy tylko wraca do domu, pil­nuje się, aby poza orkie­strą nie draż­nić sąsia­dów tym, że stron­ni­czo i wyłącz­nie gra tylko na fle­cie. W poli­fo­nicz­nej orkie­strze psy­cho­te­ra­pii mamy rów­nież prawo do pew­nego rodzaju stron­ni­czości, która jest sie­bie świa­doma – nie tylko prawo; taka stron­ni­czość jest rów­nież naszym obo­wiąz­kiem.

À pro­pos sztuki: kie­dyś zde­fi­nio­wano ją jako jed­ność w róż­no­rod­no­ści, przez ana­lo­gię, jak sądzę, dałoby się zde­fi­nio­wać czło­wieka jako róż­no­rod­ność w jed­no­ści. Mimo jed­no­ści i cało­ścio­wo­ści istoty czło­wieka ist­nieje róż­no­rod­ność wymia­rów, do któ­rych on sięga, i we wszyst­kie te wymiary psy­cho­te­ra­pia musi za nim podą­żać. Niczego nie wolno pozo­sta­wić na boku – ani wymiaru soma­tycz­nego, ani psy­chicz­nego, ani noetycz­nego. Psy­cho­te­ra­pia musi poru­szać się po Jaku­bo­wej dra­bi­nie, musi się po niej wspi­nać i zstę­po­wać w głąb. Nie wolno ani zanie­dbać wła­snej pro­ble­ma­tyki meta­kli­nicz­nej, ani utra­cić pod nogami twar­dego gruntu kli­nicz­nej empi­rii. Gdy tylko psy­cho­te­ra­pia „zbłą­dzi” pośród ezo­te­rycz­nych wyżyn, musimy ją przy­wo­łać, spro­wa­dzić z powro­tem.

Czło­wiek dzieli ze zwie­rzę­tami wymiar bio­lo­giczny i psy­cho­lo­giczny. Czło­wie­czeń­stwo prze­wyż­sza w nim wymiar zwie­rzęcy i to ono go kształ­tuje, czło­wiek nie prze­staje jed­nak być zwie­rzę­ciem. Na lot­ni­sku, a więc na pła­skim tere­nie, samo­lot, podob­nie jak samo­chód, nie traci zdol­no­ści jezd­nych, swoją praw­dziwą naturę samo­lotu poka­zuje jed­nak dopiero, gdy wznie­sie się w powie­trze, a więc w prze­strzeń trój­wy­mia­rową. Podob­nie czło­wiek jest mię­dzy innymi zwie­rzę­ciem, ale jest też kimś nie­skoń­cze­nie wię­cej, wię­cej o cały wymiar, mia­no­wi­cie wymiar wol­no­ści. Wol­ność czło­wieka nie jest oczy­wi­ście wol­no­ścią od uwa­run­ko­wań, czy to bio­lo­gicznych, psy­cho­lo­gicznych, czy socjo­lo­gicz­nych. Nie jest to w ogóle wol­ność od cze­goś, tylko wol­ność _ku_ cze­muś, a mia­no­wi­cie wol­ność zaję­cia _sta­no­wi­ska_ wobec wszyst­kich uwa­run­ko­wań. I tak też czło­wiek uka­zuje swoje praw­dziwe czło­wie­czeń­stwo, gdy wznosi się w wymiar wol­no­ści.

Z tego, co powie­dziano wyżej, wynika, że w teo­rii zało­że­nie eto­lo­giczne jest rów­nie upraw­nione jak w prak­tyce zało­że­nie far­ma­ko­lo­giczne. Nie chciał­bym tu roz­strzy­gać, czy środki psy­cho­tro­powe mogą zastą­pić psy­cho­te­ra­pię, tylko ją uła­twić, czy ewen­tu­al­nie utrud­nić. Chcę tylko zauwa­żyć, że gdy nie­dawno wyra­żone zostały obawy, iż tera­pia far­ma­ko­lo­giczna może podob­nie jak elek­trow­strząsy dopro­wa­dzić do tego, że psy­chia­tria zosta­nie zme­cha­ni­zo­wana i pacjent prze­sta­nie być trak­to­wany jak osoba, to muszę powie­dzieć, że jest nie do poję­cia, dla­czego tak wła­śnie mia­łoby się stać. To ni­gdy nie zależy od jakiejś tech­niki, lecz tylko od tego, kto się nią posłu­guje, i od ducha, w jakim jest uży­wana3. Ist­nieje więc i taki duch, w któ­rym tech­nika psy­cho­te­ra­peu­tyczna jest w sto­sunku do pacjenta sto­so­wana w spo­sób „deper­so­na­li­zu­jący”, gdy poza cho­robą nie widzi się osoby, lecz raczej tylko funk­cjo­nu­jące w psy­chice mecha­ni­zmy: czło­wiek ulega reifi­ka­cji – staje się rze­czą – albo wręcz jest zupeł­nie zma­ni­pu­lo­wany: staje się środ­kiem do celu4.

Moim zda­niem w przy­padku depre­sji endo­gen­nej tera­pia za pomocą środ­ków far­ma­ko­lo­gicz­nych jest abso­lut­nie wska­zana. Uwa­żam za nie­wła­ściwą argu­men­ta­cję, że w takich przy­pad­kach nie wolno „wyci­szać” poczu­cia winy, ponie­waż u jego korzeni tkwi rze­czy­wi­sta wina. W pew­nym egzy­sten­cjal­nym sen­sie każdy z nas jest winny. Jed­nak pacjent cier­piący na depre­sję endo­genną odczuwa poczu­cie winy w wymia­rze tak bar­dzo pozba­wia­nym pra­wi­dło­wych pro­por­cji, tak prze­sad­nie, że wpę­dza go to w roz­pacz i przy­pra­wia o myśli samo­bój­cze. Gdy odpływ odsła­nia rafę, nikt nie zary­zy­kuje stwier­dze­nia, że rafa jest przy­czyną odpływu_._ Ana­lo­gicz­nie w fazie endo­genno-depre­syj­nej wina staje się widoczna w znie­kształ­co­nych roz­mia­rach, wina, która leży u pod­staw wszel­kiego czło­wie­czeń­stwa, nie zna­czy to jed­nak, że owo egzy­sten­cjalne poczu­cie winy „leży także u pod­staw” depre­sji endo­gen­nej w zna­cze­niu psy­cho­ge­nezy czy wręcz nooge­nezy. Tak czy owak, cie­kawe, że ten kon­kretny przy­pa­dek egzy­sten­cjalnej winy, aku­rat tylko od lutego do kwiet­nia 1951, a potem znów dopiero od marca do czerwca 1956 i potem w ogóle przez długi okres nie powi­nien być pato­genny. Jesz­cze jedną rzecz chciał­bym dać pod roz­wagę: Czyż jest na miej­scu kon­fron­to­wa­nie czło­wieka z ową egzy­sten­cjalną winą aku­rat w fazie depre­sji endo­gen­nej? Takie postę­po­wa­nie – woda na młyn samo­obwi­nia­nia się takiej osoby – bar­dzo łatwo może skut­ko­wać próbą samo­bój­czą. Nie sądzę, by w takich przy­pad­kach wolno nam odmó­wić cho­remu ulgi, którą w jego cier­pie­niu może przy­nieść far­ma­ko­te­ra­pia.

Jest nieco ina­czej, gdy mamy do czy­nie­nia nie z depre­sją endo­genną, lecz psy­cho­genną, nie z psy­chozą depre­syjną, lecz depre­syjną ner­wicą: wów­czas w pew­nych oko­licz­no­ściach far­ma­ko­te­ra­pię nale­ża­łoby uznać za błąd w sztuce. W takim przy­padku byłaby ona bowiem pseu­do­te­ra­pią, która ukry­wa­łaby etio­lo­gię – nie ina­czej niż mor­fina podana w przy­padku zapa­le­nia wyrostka robacz­ko­wego. Ana­lo­giczna sytu­acja może się zda­rzyć w przy­padku psy­cho­te­ra­pii – rów­nież za jej pomocą lekarz może omi­nąć w lecze­niu etio­lo­gię. To nie­bez­pie­czeń­stwo jest tym bar­dziej aktu­alne, że żyjemy w cza­sach, kiedy w psy­chia­trii, w ogóle w medy­cy­nie, można odno­to­wać zmianę funk­cji. Nie­dawno, na zjeź­dzie Ame­ry­kań­skiego Towa­rzy­stwa Medycz­nego, pro­fe­sor Farn­sworth z Uni­wer­sy­tetu Harvarda wygło­sił wykład, w któ­rym stwier­dził: „Medy­cyna stoi obec­nie wobec zada­nia roz­sze­rze­nia swo­jej funk­cji. W cza­sie kry­zysu, z jakim mamy w tej chwili do czy­nie­nia, leka­rze z koniecz­no­ści muszą odda­wać się filo­zo­fii. Naj­więk­szą cho­robą naszej epoki jest bez­ce­lo­wość, nuda, brak zna­cze­nia i ukie­run­ko­wa­nia”. Wła­śnie takie pyta­nia są dziś sta­wiane leka­rzowi. Są one w grun­cie rze­czy pyta­niami natury filo­zo­ficz­nej, a nie medycz­nej i lekarz w zasa­dzie nie jest na nie przy­go­to­wany. Pacjenci zwra­cają się do psy­chia­try, ponie­waż wąt­pią w sens życia lub roz­pa­czają, bo zupeł­nie utra­cili wiarę w odna­le­zie­nie sensu życia. Co do mnie, to zwy­kłem takie przy­padki uzna­wać za przy­kłady fru­stra­cji egzy­sten­cjal­nej. Same w sobie nie są one żadną pato­lo­gią. O ile w poszcze­gól­nych przy­pad­kach w ogóle może być mowa o ner­wicy, to mamy do czy­nie­nia z jej nowym typem, który nazwa­łem ner­wicą noogenną. Otóż według zgod­nych sta­ty­styk (por. str. 250) przy­pada na nią około 20 pro­cent zacho­ro­wań. W USA Uni­wer­sy­tet Harvarda oraz Bra­dley Cen­ter w Colum­bus, w sta­nie Geo­r­gia, posta­no­wiły opra­co­wać testy5, pozwa­la­jące odróż­nić w dia­gno­styce ner­wicę noogenną od psy­cho­gen­nej (i soma­to­gen­nej pseu­do­ner­wicy). Lekarz, który nie potrafi spo­rzą­dzić takiej roz­róż­nia­ją­cej dia­gnozy, naraża się na nie­bez­pie­czeń­stwo rezy­gna­cji z być może naj­waż­niej­szej broni, jaka ist­nieje w psy­cho­te­ra­peu­tycz­nym arse­nale, a mia­no­wi­cie tego, że czło­wiek kie­ruje się sen­sem i war­to­ściami6. Trudno mi sobie wyobra­zić, że nie­wy­star­cza­jące poświę­ce­nie się zada­niu może zostać w jakich­kol­wiek warun­kach uznane za jedyną przy­czynę popad­nię­cia w cho­robę psy­chiczną. Bez trudu dam się jed­nak prze­ko­nać, że pozy­tywne ukie­run­ko­wa­nie na sens jest narzę­dziem ule­cze­nia.

Jak rozu­miem, mogę się spo­dzie­wać zarzutu, że pacjent będzie w ten spo­sób prze­cią­żony. Tyle że w dzi­siej­szych cza­sach, w epoce fru­stra­cji egzy­sten­cjal­nej, należy się oba­wiać nie prze­cią­że­nia, lecz nie­do­sta­tecz­nego obcią­że­nia czło­wieka. Ist­nieje prze­cież nie tylko pato­lo­gia stresu, lecz rów­nież pato­lo­gia ulgi. W 1946 roku mia­łem oka­zję opi­sać psy­cho­pa­to­lo­gię ulgi na przy­kła­dzie byłych więź­niów obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych. Póź­niej takie samo sta­no­wi­sko odnaj­du­jemy w pra­cach Wal­tera Schul­tego na temat ulgi jako „wege­ta­tyw­nego kąta natar­cia”. Wresz­cie moje obser­wa­cje zostały potwier­dzone przez Man­freda Pflanza i Thure von Uexküll. Nie cho­dzi więc już o to, by za wszelką cenę uni­kać napięć. Jestem raczej prze­ko­nany, że czło­wiek potrze­buje okre­ślo­nego, zdro­wego, oszczęd­nie daw­ko­wa­nego napię­cia. Nie cho­dzi przy tym o home­ostazę za wszelką cenę, lecz o _noody­na­mikę_, jak nazy­wam spo­la­ry­zo­wane pole napię­cia, które otwiera się, nie­odwo­łal­nie i nie­pod­wa­żal­nie, mię­dzy czło­wie­kiem a jego speł­nie­niem poprzez ocze­ku­jący na niego sens. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych sły­chać już głosy tych, któ­rzy chcie­liby się dowie­dzieć, że w psy­cho­te­ra­pii dobiega końca epoka epi­ku­rej­ska i zosta­nie ona zastą­piona epoką sto­icką. Obec­nie w naj­mniej­szym stop­niu nie możemy sobie pozwo­lić na to, by ukie­run­ko­wa­nie czło­wieka na sens i war­to­ści zbyć jako „nie wię­cej niż mecha­ni­zmy obronne i dru­go­rzędne racjo­na­li­za­cje”. O ile doty­czy mnie to oso­bi­ście i o ile wolno mi to w ten spo­sób potrak­to­wać, nie chciał­bym żyć ani ryzy­ko­wać życia dla swo­ich mecha­ni­zmów obron­nych czy dru­go­rzęd­nych racjo­na­li­za­cji. Pew­nie w odosob­nio­nych, wyjąt­ko­wych przy­pad­kach za tro­ską czło­wieka o sens jego ist­nie­nia będzie stało co innego, ale naj­czę­ściej jest ona praw­dzi­wym ludz­kim celem, który powin­ni­śmy trak­to­wać poważ­nie, zamiast wtła­czać go we wzorce aper­cep­cyjne naszej pro­fe­sji jak w pro­kru­stowe łoże. Jakże łatwo obo­wią­zu­jące w naszej pro­fe­sji wzorce mogą nas skło­nić, by tak ludzką tro­skę o sens ist­nie­nia – tylko czło­wiek może sta­wiać pyta­nie o sens, kwe­stio­no­wać sens swo­jego ist­nie­nia! – zbyć ana­lizą lub stłu­mić uspo­ko­je­niem. W obu przy­pad­kach pro­wa­dzi­li­by­śmy jedy­nie pseu­do­te­ra­pię.

Noody­na­mika jest istotna nie tylko dla psy­cho­te­ra­pii, lecz rów­nież dla psy­cho­hi­gieny. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych Kot­chen na pod­sta­wie badań testo­wych udo­wod­nił, że pod­sta­wowe poję­cie logo­te­ra­pii, tj. zorien­to­wa­nie na sens, a więc przy­po­rząd­ko­wa­nie czło­wieka do świata sensu i war­to­ści, jest pro­por­cjo­nalne do zdro­wia psy­chicz­nego bada­nej osoby. Z kolei Davis, McCo­urt i Solo­mon stwier­dzili, że halu­cy­na­cji wystę­pu­ją­cych w cza­sie prze­biegu eks­pe­ry­men­tal­nej depry­wa­cji sen­so­rycz­nej w żad­nym wypadku nie da się unik­nąć poprzez zwy­kły dopływ danych zmy­sło­wych, lecz jedy­nie poprzez przy­wró­ce­nie odnie­sie­nia do sensu.

To samo wyłą­cze­nie odnie­sie­nia do sensu powo­duje jed­nak nie tylko eks­pe­ry­men­talną psy­chozę, lecz rów­nież ner­wicę zbio­rową. Mam na myśli poczu­cie bez­sensu, które, jak się wydaje, coraz bar­dziej opa­no­wuje współ­cze­snego czło­wieka i które nazy­wam próż­nią egzy­sten­cjalną. Czło­wiek cierpi dziś nie tylko z powodu zubo­że­nia instynktu, lecz rów­nież ze względu na utratę tra­dy­cji. Instynkt już mu nie pod­po­wiada, co musi zro­bić, a tra­dy­cje prze­stały mówić, co zro­bić powi­nien7. Wkrótce nie będzie wie­dział, czego chce, i zacznie po pro­stu naśla­do­wać innych. Ule­gnie kon­for­mi­zmowi. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych psy­cho­ana­li­tycy już teraz skarżą się, że mają do czy­nie­nia z nowym typem ner­wicy, któ­rej naj­waż­niej­sza wła­ści­wość polega na para­li­żu­ją­cym braku ini­cja­tywy. Moi kole­dzy uty­skują, że w takich przy­pad­kach kon­wen­cjo­nalne lecze­nie się nie udaje, zawo­dzi. A więc woła­nie o sens życia po stro­nie pacjenta wywo­łuje oddźwięk po stro­nie leka­rza, a mia­no­wi­cie woła­nie o nowe podej­ście psy­cho­te­ra­peu­tyczne. To woła­nie roz­brzmiewa tym bar­dziej alar­mu­jąco, że w przy­padku próżni egzy­sten­cjal­nej cho­dzi o zja­wi­sko zbio­rowe. W trak­cie moich nie­miec­ko­ję­zycz­nych wykła­dów dla nie­miec­kich, szwaj­car­skich i austriac­kich stu­den­tów około 40 pro­cent słu­cha­czy przy­znało, że oso­bi­ście doświad­czyli głę­bo­kiego poczu­cia bez­sensu życia. W przy­padku wykła­dów anglo­ję­zycz­nych wygło­szo­nych dla stu­den­tów w Sta­nach Zjed­no­czo­nych odse­tek ten wyno­sił 80 pro­cent. Natu­ral­nie nie świad­czy to o tym, że próż­nia egzy­sten­cjalna dopada przede wszyst­kim Ame­ry­ka­nów ani że jej ist­nie­nie zawdzię­czamy tak zwa­nej ame­ry­ka­ni­za­cji. Zna­czy to przede wszyst­kim tylko tyle, że widocz­nie jest to wła­ści­wość spo­łe­czeństw o wyso­kim stop­niu indu­stria­li­za­cji. Skoro więc Medard Boss nazwał nudę ner­wicą przy­szło­ści, chciał­bym w uzu­peł­nie­niu zauwa­żyć, że „ta przy­szłość już się zaczęła”. Wię­cej, została już prze­po­wie­dziana w zeszłym stu­le­ciu przez Scho­pen­hau­era, który uwa­żał, że prze­zna­cze­niem ludz­ko­ści jest naj­wy­raź­niej wieczne podą­ża­nie od skraj­no­ści bólu do skraj­no­ści nudy. My, psy­chia­trzy, uwa­żamy w każ­dym razie, że należy raczej dążyć do skraj­no­ści nudy.

Czy jed­nak psy­cho­te­ra­pia jest na to wszystko przy­go­to­wana? Uwa­żam, że musi się ona ze swoją nową rolą oswoić. Ledwo bowiem wyro­sła ze sta­dium, które – aby nawią­zać do Franza Ale­xan­dra – było opa­no­wane przez men­tal­ność mecha­nika. Franz Ale­xan­der miał jed­nak także rację, wska­zu­jąc, jak wiel­kie osią­gnię­cia zawdzię­czamy wła­śnie mecha­ni­stycz­nemu i mate­ria­li­stycz­nemu nasta­wie­niu daw­nej medy­cyny. Chciał­bym stwier­dzić, że niczego nie musimy żało­wać, ale wiele trzeba napra­wić. Pierw­sza taka próba naprawy została pod­jęta przez Freuda. Stwo­rze­nie psy­cho­ana­lizy sta­no­wiło naro­dziny nowo­cze­snej psy­cho­te­ra­pii. Jed­nak Freud musiał emi­gro­wać, a psy­cho­te­ra­pia musiała emi­gro­wać razem z nim. W rze­czy­wi­sto­ści wyemi­gro­wał już w dniu, w któ­rym jego wykład w sza­cow­nym wie­deń­skim Towa­rzy­stwie Lekar­skim został skwi­to­wany szy­der­czym śmie­chem. Dziś wydaje mi się, że nad­szedł czas, by zadbać o to, co w tytule wykładu wygło­szo­nego przed wielu laty w Towa­rzy­stwie Lekar­skim w Mogun­cji nazwa­łem „repa­trio­wa­niem psy­cho­te­ra­pii do medy­cyny”. Jak z tego wynika, nad­szedł czas, w któ­rym leka­rza rodzin­nego czeka mnó­stwo zadań psy­cho­te­ra­peu­tycz­nych. Medy­cyna jest jed­nak w wie­lo­raki spo­sób zme­cha­ni­zo­wana, a pacjent jest w niej „zde­per­so­na­li­zo­wany”. Medy­cyna kli­niczna w wielu for­mach stra­szy rutyną, jeśli nie wręcz zasty­gnię­ciem w biu­ro­kra­cji. Ale jesz­cze bar­dziej chy­bione byłoby, gdyby psy­cho­te­ra­pia sama zara­ziła się tą nad­mier­nie stech­ni­cy­zo­waną medy­cyną, hoł­du­jąc napięt­no­wa­nemu przez Franza Ale­xan­dra tech­nicz­nemu ide­ałowi inży­niera duszy. Myślę jed­nak, że wolno mi stwier­dzić, iż wła­śnie jeste­śmy w trak­cie zaże­gna­nia tego nie­bez­pie­czeń­stwa. W ten spo­sób psy­cho­te­ra­pia odnaj­duje dom w łonie całego lecz­nic­twa. Taki powrót do domu zmieni obli­cze zarówno psy­cho­te­ra­pii, jak i medy­cyny. Psy­cho­te­ra­pia musi bowiem zapła­cić za repa­tria­cję w obsza­rze medy­cyny, a ceną będzie demi­to­lo­gi­za­cja psy­cho­te­ra­pii. A jak wpły­nie repa­tria­cja psy­cho­te­ra­pii w obszar medy­cyny na tę ostat­nią? Czy dopro­wa­dzi to fak­tycz­nie do nie­ogra­ni­czo­nej „psy­cho­lo­gi­za­cji medy­cyny”? Mam odmienne zda­nie. To, co nastąpi, nie będzie psy­cho­lo­gi­za­cją, lecz _rehu­ma­ni­za­cją medy­cyny_.

_Stresz­cze­nie_

Im bar­dziej istotna dla psy­cho­te­ra­pii sta­nie się czy­sto ludzka rela­cja mię­dzy leka­rzem a cho­rym, tym bar­dziej należy sza­no­wać tech­niki tera­peu­tyczne. To nie metoda odbiera czło­wie­czeń­stwo pacjen­towi, lecz duch, w jakim jest sto­so­wana, a próby reifi­ka­cji cho­rego i mani­pu­la­cja pacjen­tem są nie­od­łącz­nym ele­men­tem psy­cho­te­ra­pii co naj­mniej w takim samym stop­niu, w jakim doty­czy to lecze­nia far­ma­ko­lo­gicz­nego8. Szcze­gól­nie w odnie­sie­niu do ner­wicy noogen­nej należy nato­miast stwier­dzić, że psy­cho­te­ra­pia może roz­mi­nąć się z praw­dziwą etio­lo­gią tak samo jak tera­pia soma­tyczna, tym bar­dziej że sze­rząca się próż­nia egzy­sten­cjalna wymaga nowego podej­ścia (logo-) tera­peu­tycz­nego. Jed­nak psy­cho­te­ra­pia może spro­stać wie­lo­wy­mia­ro­wo­ści swo­ich zadań tylko wtedy, gdy na powrót włą­czy się w cało­ściowy obszar lecz­nic­twa, z któ­rego wyemi­gro­wała razem z Freu­dem. Jej powrót zmieni wów­czas zarówno jej obli­cze, jak i obli­cze medy­cyny, psy­cho­te­ra­pia bowiem z jed­nej strony przy­wróci dawne zna­cze­nie medy­cyny, z dru­giej na powrót ją uczło­wie­czy.

Przy­pisy

1. Refe­rat zamy­ka­jący 5. Mię­dzy­na­ro­dowy Kon­gres Psy­cho­te­ra­pii (Wie­deń 1961), wygło­szony przez autora, peł­nią­cego wów­czas funk­cję wice­prze­wod­ni­czą­cego kon­gresu.

2. Już Beard, twórca poję­cia neu­ra­ste­nii, stwier­dził: kiedy lekarz trak­tuje dwa przy­padki neu­ra­ste­nii w taki sam spo­sób, to z pew­no­ścią do jed­nego z nich pod­cho­dzi błęd­nie.

3. To dwa podej­ścia: posłu­guję się pewną apa­ra­turą czy też uznaję, że temu pacjen­towi pomoże okre­ślona apa­ra­tura lub mecha­nizm.

4. Por. W. von Baeyer („Gesundheitsfürsorge – Gesun­dhe­it­spo­li­tik” 7, 197, 1958): „Pacjent czuje się w swoim poczu­ciu czło­wie­czeń­stwa zlek­ce­wa­żony nie tylko wtedy, gdy inte­re­su­jemy się wyłącz­nie funk­cjo­no­wa­niem jego ciała, lecz rów­nież wów­czas, gdy uświa­da­mia sobie, że jest przed­mio­tem badań, porów­nań i mani­pu­la­cji psy­cho­lo­gicz­nych”.

5. Por. Uwaga 40, s. 256.

6. Zwy­kle czło­wiek uświa­da­mia sobie rów­nież zorien­to­wa­nie na sens. Nie mniej niż 87 pro­cent spo­śród 1500 mło­dych ludzi oświad­czyło w jed­no­ra­zo­wej ankie­cie jed­nego z austriac­kich przed­się­biorstw, że „chce mieć ide­ały”. Poucza­jącą ilu­stra­cją takiej postawy może być fakt, że więź­nio­wie w Ohio, któ­rym wstrzyk­nięto komórki rakowe, nie otrzy­mali za to żad­nego wyna­gro­dze­nia. Mimo to do badań zgło­siło się trzy, cztery razy wię­cej chęt­nych, niż potrze­bo­wali leka­rze. W innych zakła­dach kar­nych rów­nież było ich pełno.

7. O ile mi wia­domo, już w 1925 roku takie wytłu­ma­cze­nie prze­wi­dział Robert Reinin­ger: „Pyta­nie o sens ist­nie­nia zosta­nie zadane dopiero wtedy, gdy będzie nam gro­ziła jego utrata albo gdy już utra­ci­li­śmy instynk­towną pew­ność życia albo zado­wo­le­nie z jego tra­dy­cyj­nej inter­pre­ta­cji i strata taka będzie bole­śnie odczu­wana”.

8. „Gdy byłem jesz­cze dziec­kiem – wspo­mina Joseph B. Fabry – nasz lekarz rodzinny każ­dego tygo­dnia odwie­dzał moją bab­cię, która mogła wtedy w roz­mo­wie z nim zrzu­cić z serca wszyst­kie bóle i tro­ski. Dziś co roku pod­daję się grun­tow­nemu bada­niu, w cza­sie któ­rego w ciągu trzech godzin prze­no­szę się od jed­nej pie­lę­gniarki do dru­giej, od jed­nego urzą­dze­nia do kolej­nego, a na koniec muszę wypeł­nić ankietę skła­da­jącą się ze stu pięć­dzie­się­ciu pytań, które poma­gają kom­pu­te­rowi wysta­wić dia­gnozę. Wiem, że opieka medyczna, z którą mam stycz­ność w mojej kli­nice, jest nie­po­rów­ny­wal­nie lep­sza niż ta, którą mógł mojej babci zaofe­ro­wać lekarz rodzinny, ale coś utra­ci­li­śmy w tym cią­głym roz­woju tech­nik medycz­nych. I gdy sły­szę pyta­nie, które Fran­klowi jest sta­wiane po jego ame­ry­kań­skich wykła­dach, wyła­puję rów­nież stwier­dze­nie, że tego cze­goś wcale nie mniej brak we współ­cze­snej psy­cho­te­ra­pii”. (_Das Rin­gen um Sinn _, Para­cel­sus Ver­lag, Stut­t­gart 1973). Opo­wieść Fabry’ego jesz­cze raz udo­wad­nia, że deper­so­na­li­za­cja i dehu­ma­ni­za­cja psy­cho­te­ra­pii postę­puje i jest doświad­czana jesz­cze bole­śniej: „Ist­nieje nie tylko zimny obiek­ty­wizm nauko­wej medy­cyny, lecz rów­nież zimny obiek­ty­wizm psy­cho­lo­gii oraz medy­cyny prze­siąk­nię­tej psy­cho­lo­gią”. (W. von Baeyer, „Gesundheitsfürsorge – Gesun­dhe­it­spo­li­tik” 7, 197, 1958).

Lekarz i dusza. Wprowadzenie do logoterapii i analizy egzystencjalnej, Viktor E. Frankl, Czarna Owca 2017